Psychoterapia jako proces żałoby

Fot. Sabine van Erp / Pixabay

Pacjenci przychodzą na psychoterapię z nadzieją na ulgę, z pragnieniem naprawienia siebie lub życia, które wydaje się nieudane. Dopiero w toku pracy okazuje się, że nie chodzi o „naprawienie” czegokolwiek, ale o uznanie tego, co zostało utracone, niedane, zniszczone. Jak zauważa Martha Stark, terapeuta towarzyszy pacjentowi w stawaniu twarzą w twarz z realnością, która wcześniej była zbyt bolesna, by ją przyjąć. To właśnie w tej konfrontacji zaczyna się żałoba: nie tylko po osobach czy wydarzeniach, lecz po wyobrażeniach o sobie, o świecie i o innych, które już nie mogą się utrzymać.

Nancy McWilliams mówi z kolei, że w psychoterapii pacjent stopniowo godzi się z faktem, iż jego cierpienie nie jest jego winą, a zarazem nikt inny nie może go z niego „uratować”. Utrata tej iluzji wszechmocnego obiektu – rodzica, partnera, terapeuty – bywa jednym z najbardziej bolesnych etapów terapii. To moment, w którym pacjent przestaje szukać wybawienia i zaczyna podejmować odpowiedzialność za swoje życie. Ta przemiana nie jest aktem jednorazowym, lecz procesem, który – jak każda żałoba – wymaga czasu, bólu i cierpliwości wobec własnych granic.

Żałoba w terapii nie jest więc końcem nadziei, lecz jej przekształceniem. Uczy, że można żyć w świecie nieidealnym, bez konieczności idealizowania innych i bez ciągłego karania siebie. Z tej akceptacji rodzi się coś nowego: nie tyle szczęście rozumiane jako brak bólu, ile dojrzałość i zdolność do jego pomieszczenia. Terapeutyczna żałoba jest więc paradoksalnie początkiem życia bardziej realnego, opartego nie na fantazji naprawy, lecz na gotowości, by być w prawdzie o sobie.

Psychoterapia par – odwaga spojrzenia w siebie

Psychoterapia par to często podróż przez ukryte warstwy wewnętrznego świata każdej osoby w związku. Partnerzy rzadko wiążą się ze sobą wyłącznie na poziomie świadomych decyzji. Często przyciąga ich do siebie to, co nieuświadomione – potrzeby, które nie zostały zaspokojone w dzieciństwie, tęsknoty za uznaniem, bezpieczeństwem czy bezwarunkową obecnością. Związek staje się miejscem, gdzie – niekiedy po cichu – rozgrywa się nadzieja na symboliczną naprawę dawnych zranień. Kiedy te nadzieje pozostają niespełnione, pojawia się frustracja, rozczarowanie i poczucie niezrozumienia. A przecież partner nie może i nie powinien stać się figurą matki czy ojca – choć bywa, że właśnie tego po cichu oczekujemy.

Proces terapeutyczny pary polega więc nie tylko na „naprawie relacji”, ale na głębszym rozumieniu, co każde z partnerów wnosi do tej wspólnej historii. Psychoterapia zaprasza do odkrycia, za czym tak naprawdę się tęskni, kiedy czuje się niezauważoną czy niezauważonym, niedocenioną czy niedocenionym, pomijaną czy pomijanym. Taka praca otwiera przestrzeń nie na oskarżenia, lecz na współczucie – wobec siebie i drugiej osoby. Bo zrozumienie tego, że nasza złość to często wyraz bólu niespełnionej potrzeby, pozwala nie atakować, ale opowiadać. Uczy, jak mówić z miejsca dojrzałości, a nie tylko reaktywności.

Związek nie jest po to, by uzdrowić nasze rany, ale może być miejscem, gdzie uczymy się widzieć je wspólnie – z uważnością i odpowiedzialnością. W terapii nie chodzi więc o to, by zmienić partnera. Chodzi o to, by każde z nas było gotowe zajrzeć w swoje wnętrze, wziąć odpowiedzialność za swoje reakcje i podjąć trud zmiany własnych wzorców. Relacja może się wtedy przekształcić – z pola walki w przestrzeń spotkania. Tam, gdzie wcześniej był mur, może pojawić się most. Ale nie buduje się go z żądań wobec drugiej osoby, tylko z odwagi spojrzenia w siebie.

Fot. Toa Heftiba / Unsplash

Drzewo dobrego życia

Opis rodziny to nie obraz olejny na ścianie, który, gdy rzucimy na niego okiem, zawsze wygląda tak samo. Można go raczej przyrównać do różnobarwnych jedwabnych nitek, powiewających na wietrze, które się plączą, trzepoczą na wszystkie strony, a czasem łączą się w jedno. To ciągle zmieniająca się konstrukcja, w zależności od tego kiedy i z kim się widzimy i jacy my w danej chwili życia jesteśmy. W rodzinnej terapii systemowej uważa się, że wystarczy zmienić jeden element systemu, czyli rodziny, żeby cała się zmieniła. Oczywiście, tym jednym elementem jesteśmy my.

Ale, by móc ten element poruszyć, najpierw musimy porzucić nieustępliwą nadzieję. Jest to mechanizm obronny, który opisała dr Martha Stark, psychoanalityczka, wykładowczyni Harvardu. Na czym polega ten mechanizm. Otóż człowiek cały czas oczekuje, że ta druga osoba się zmieni. To powszechne. Często w gabinecie jestem świadkiem wyrażania takiej nieustępliwej nadziei przez dorosłych już ludzi, a „adresatami” są najczęściej ich rodzice. Ktoś ciągle wierzy, że matka, od zawsze chłodna i emocjonalnie niedostępna, nagle przytuli i powie, że kocha. Ktoś liczy, że ojciec, kompletnie niezainteresowany swoimi dziećmi, pewnego dnia zapyta, co u nich słychać, okaże zaciekawienie, może podziw. Dzieci, nawet pięćdziesięcioletnie, nigdy nie tracą nadziei, że zostaną zaakceptowane i pokochane. Wielu z nas krąży po rodzicielskiej orbicie, jak błędni rycerze. Z nieustępliwą nadzieją, że kiedyś wreszcie dostanę to, czego potrzebuję, a czego mi nigdy nie dano.

Więcej o systemach rodzinnych, nieustępliwej nadziei oraz zasobach, które możemy w rodzinach znaleźć w wywiadzie ze mną, który udzieliłem dla grudniowego wydania miesięcznika Twój Styl. Rozmowę możecie przeczytać w PDF lub w formie ELEKTRONICZNEJ. Rozmowę przeprowadziła Jagna Kaczanowska.

Drzewo dobrego życia