John Welwood, psycholog i nauczyciel buddyjski, ukuł termin spiritual bypassing, by opisać skłonność do używania idei i praktyk duchowych jako sposobu na niekonfrontowanie się z trudnymi emocjami, nierozwiązanymi konfliktami wewnętrznymi lub niedokończonymi zadaniami rozwojowymi. W praktyce oznacza to, że zamiast stawić czoło bólowi, złości czy wstydowi, wybieramy duchowe narracje i praktyki. Ten duchowy eskapizm może przynieść chwilowe ukojenie, ale z czasem utwierdza mechanizmy obronne i pogłębia dystans zarówno wobec siebie, jak i wobec innych.
Zjawisko to szczególnie dobrze widać w kulturze wellness i tzw. toksycznej pozytywności. W świecie tym łatwo pomylić spokój z unikaniem, a akceptację z wyparciem. W narracjach samorozwojowych często pojawia się przekaz, że pewne emocje są „złe” i że trzeba je przekroczyć lub przemienić w te „lepsze”. A tymczasem właśnie emocje trudne, nawet jeśli bolesne, niosą informacje o tym, co się w nas dzieje, o potrzebach, granicach, relacjach. Kiedy je zagłuszamy albo wypieramy, tracimy kontakt z realnością naszego własnego doświadczenia, z ciałem i z autentycznością spotkania z drugim człowiekiem.
Spiritual bypassing nie jest odrzuceniem duchowości, lecz jej zniekształceniem. Medytacja, modlitwa czy rytuały mogą prowadzić do głębokich wglądów, ale mogą również stać się tarczą, za którą ukrywamy lęk, wstyd lub poczucie winy. Warto zadać sobie pytanie o intencję: czy praktykuję, by być bliżej siebie i innych, czy by unikać tego, co boli? Dojrzała duchowość nie unika cierpienia, lecz uczy obecności i współczucia. A kiedy łączymy praktykę duchową z psychologiczną pracą, dopiero wtedy duchowy rozwój może być prawdziwie uzdrawiający, zamiast stawać się kolejną formą ucieczki.
Fot. Ashley Batz / Unsplash






